Balsamy brązujące i samoopalacze to dla wielu kobiet prawdziwy skarb. Szczególnie podczas długich, zimowych miesięcy są ratunkiem dla wszystkich, którzy nie przepadają za jasną karnacją, a zamiast tego preferują efekt skóry muśniętej słońcem. Ale jest jedna rzecz, która wymaga małego sprostowania, jeśli chodzi o wszystkie samoopalacze…

Sztuczna opalenizna to prosty sposób, by w krótkim czasie uzyskać efekt skóry muśniętej słońcem, na który w normalnych warunkach trzeba poczekać nieco dłużej. Najnowsze formuły są lekkie, szybko się wchłaniają i nie powodują sztucznej, pomarańczowej poświaty. To wszystko sprawia, że wiele kobiet wybiera właśnie ten sposób na uzyskanie szybkiej, równomiernej opalenizny. Ale tak naprawdę balsamy brązujące wcale nie chronią przed promieniami słonecznymi.

ZOBACZ TEŻ: KOCHA SOLARIUM DO TEGO STOPNIA, ŻE LUDZIE MYLĄ JĄ Z AFROAMERYKANKĄ!

Sztuczna opalenizna nie tworzy ochronnej bariery na skórze. Chociaż może wyglądać jak prawdziwa opalenizna, w rzeczywistości to nie to samo. Ciemniejszy kolor skóry jest wynikiem reakcji między składnikiem o nazwie dihydroksyaceton zawartym w samoopalaczu, a naturalnym aminokwasem występującym w naszej skórze. Z kolei prawdziwa opalenizna to rezultat wystawienia skóry na działanie promieni słonecznych.

Użycie samoopalacza nie chroni więc przed działaniem słońca, dlatego wybierając się na plażę nadal trzeba używać kremów z ochronnymi filtrami.

Sztuczna opalenizna wygląda świetnie, ale lepiej zrezygnować z niej, jeśli np. wybieramy się na wakacje. A to dlatego, że sztuczna opalenizna uniemożliwia obserwację tego, w jakim stanie jest nasza skóra, na której mogą pojawić się różowe lub czerwone plamy po wystawieniu na działanie promieni słonecznych. Dlatego tak ważne jest, by zawsze stosować ochronne filtry.

ZOBACZ TEŻ: INTERNAUCI OBURZENI NA MARKĘ, KTÓRA ZASUGEROWAŁA KLIENTCE ZRZUCENIE WAGI

Co Wy na to?