Zazdrościcie? Kto trochę nie zazdrości patrząc na szafę pełną butów u Maffashion czy Jessiki Mercedes. Zresztą one zrobią sporo, by tę zazdrość podsycać, bo to ona karmi ich instagramowe konta, fejsbukowe lajki i odsłony blogów. Inspirują – mówią ich wielbicielki lub, by ując to trafniej, wyznawczynie. Tak przynajmniej twierdzi Ania*, z która zgodziła się na rozmowę z nami. Ania, która przez chwilę była całkiem wziętą blogerką modową i która miała szansę zostać kolejną Maff, Charlizą czy Jessiką. Wolała nie.

– Było fajnie, zwłaszcza na początku. Kilka lat temu blogerki w Polsce rosły w siłę, jeszcze miały nie do końca odkryty potencjał, były mniej oszlifowane. Brzydsze zdjęcia, więcej autentycznośći. Robiło się, co mogło. Potem dopiero zaczęły współpracę z profesjonalnymi fotografami lub same udały się na kursy. Ja próbowałam jednego i drugiego – mówi Ania, której imię na potrzeby naszej rozmowy zostało zmienione.

Byłam blogerką modową. I mam już dość internetuFajnie było, bo razem z dobrymi słowami w komentarzach (te złe każda szanująca sę blogerka kasuje – jej strona, jej prawo) były zaproszenia na imprezy i prezenty. Wtedy jeszcze nie zarabiała, a jeśli już to niewielkie kwoty. Za to wartość dodana w postaci ubrań i kosmetyków potrafiła przekroczyć 2 tys. złotych miesięcznie.

– A ja pracując zarabiałam 1,5 tys. złotych na etacie. To kto by nie wziął tych darmowych rzeczy? – wyjaśnia.

Nie grymasiła. Wszystko pokazywała na blogu. To, czego nie założyła lub nie wykorzystała, odsprzedawała na Allegro. Dużo taniej niż w sklepie, choć i tak jej się opłacało. W końcu zarobek był stuprocentowy, bo każdą z tych rzeczy dostawała za darmo. Chodziła też na różne imprezy, zaproszenia z czasem robiły się coraz częstsze. Wzięła udział w jakiejś sesji zdjęciowej, najpierw jednej, potem kolejnych. Do pań z agencji PR-owych miała maile i telefony, zresztą dzwoniły co drugi dzień, a maile przychodziły każdego dnia. Czasem była to oferta wpis za perfumy, innym razem darmowy stanik.

– Dziewczyny prowadzą blogi z zachłanności i chęci zdobycia tych darmowych rzeczy. Kiedy zakładałam swojego, chciałam po prostu, żeby – trochę przez próżność – usłyszeć czy przeczytać, że potrafię się ubrać, że mam dobry gust, że fajnie zrecenzuję kosmetyk. Taka interakcja podobała mi się.
Hejt pojawił się razem ze wzrostem popularności. Na początku okazjonalny.

Kiedy Ania miała coraz więcej fanów zrozumiała, że spora część osób wchodzi na jej konta po to, żeby sobie „poużywać”.

Byłam blogerką modową. I mam już dość internetu– Miałam taką jedną hejterkę. Zdrabniała mój pseudonim w poniżający sposób, zawsze zwracała się bezpośrednio do mnie, jakby mnie dobrze znała. Wytykała wszystko, cieszyła się z każdej literówki w moim wpisie. No i oczywiście czytałam komentarze na temat swojego wyglądu.

Ania wylicza te, które zapamiętała:

„Masz pysk jak po spotkaniu z ciężarówką”.
„Wyglądasz, jakbyś prosiła żeby cię wyr*chać”.
„Wiem, gdzie mieszkasz, ty pomiocie.”

Kiedy kasowała komentarze, hejterzy bawili się z nią w kotka i myszkę.

– Pisali z innych komputerów, zakładali nowe konta. Robili cuda.

To zaczęło męczyć ją w pierwszej kolejności, ale prezenty cieszyły nadal.

Byłam blogerką modową. I mam już dość internetuTym bardziej, że ich wartość znacząco wzrosła. Ania żyła wygodnie. Do tego stopnia, że zrezygnowała z pracy i postanowiła poszukać nowej, już jako freelancerka, dokumentując swoje dokonania blogiem. Pojawiły się dochody z reklam, a ona wciąż sprzedawała „na boku” nietrafione upominki od przemiłych pań z PR-u. Wiedziała, że na zasadzie „wpis za gift” może tylko zyskać.

– Gdybym ja tego nie zrobiła, inne blogerki napisałyby same superlatywy tylko za gifta o wartości 20 zł. Pokażą cokolwiek. Wiem, bo sama to robiłam. Jak nie ty, dziesiątki innych gotowe są na darmochę.

Czy to był jej styl? Nie, skąd, ale przecież konkurencja nie śpi. Zresztą poznała kilka dziewczyn na branżowych imprezach, na które dojeżdżała pociągiem albo samochodem. Swojego się nie dorobiła, ale narzeczony (dziś już mąż) miał.

Byłam blogerką modową. I mam już dość internetu– Tego żałuję najbardziej. Że zostałam jedną z tych blogerek, że już jestem trochę zaszufladkowana jako idiotka od ubranek i butów. Nie zaszłam tak daleko, jak te, które są dziś popularne, bo przestałam się w to bawić, głównie za namową rodziny. Bo ja nie żyję tylko modą, mam zupełnie inne wykształcenie, jestem filologiem. Kubeł zimnej wody wylała na mnie pewna kobieta, gdy starałam się o pracę. Poszłam na rozmowę pewna tego, że blog wszystko mi ułatwi. „No dobrze, z bloga wiemy, że potrafi pani wydawać pieniądze, robić zdjęcia i przebierać się, ale my modelek nie szukamy. Teksty ma pani okrutnie słabe. I niech pani nie nazywa się „blogerką”, bo to żenujące dla kogoś, kto myśli o sobie poważnie.” Tyle usłyszałam. Pracy rzecz jasna nie dostałam, zresztą przez pewien czas byłam pewna, że ta kobieta zaprosiła mnie tylko po to, by mi to wszystko powiedzieć w twarz. Wmówiłam sobie nawet, że to jedna z hejterek.

Wtedy przyszła refleksja. Nie chciała ścigać się z resztą dziewczyn, które stały na ściankach.

– Boże mój, raz tam byłam! Pierwszy i ostatni.

Żałowała, że zapozowała. Na imprezie było sztywno, miała wrażenie, że wszyscy przyszli po to, żeby odebrać torebkę z upominkami, voucher i napić się darmowych drinków. Ktoś potem napisał jej anonimowego maila, w którym wytknął jej wszelkie niekompetencje. A koleżanka z „branży” witając się i podając ręce powiedziała zjadliwym tonem: „O cześć, to ty zerżnęłaś moją marynarkę i buty!”.

– A ja nawet nie zaglądałam na jej bloga!

Byłam blogerką modową. I mam już dość internetuCzego żałuje? Że jej zdjęcia są dziś w sieci, że znajduje je z nie swoim podpisem. Że gdyby mogła, wykasowałaby je z sieci, bo blog już dawno zniknął. Dlatego wychodząc za mąż z taką ulgą zmieniła nazwisko. Dziś nadal bloguje, ale o czymś innym. Adresu nie poda, bo chce, by teksty obroniły się same. Bez pięknych zdjęć spódnic, ubrań i perfum.

– Ile masz fanów? – pytam.
– W porównaniu z moim poprzednim blogiem? Może 5%. Ale w porównaniu z poprzednimi doświadczeniami to dobrzy czytelnicy. Nie mogę nie pisać, bo to uwielbiam, trochę mnie ta sieć już uwięziła.